Kiedy w sierpniu 2005 roku dowiedziałem się, że mam w 95% niedrożną prawą tętnicę szyjną, a z powodu znacznego zwapnienia kwalifikuje się tylko do wymiany, bardzo się zaniepokoiłem. Wiedziałem bowiem, że po przebytym wcześniej udarze mózgu i...
Wiedziałem bowiem, że po przebytym wcześniej udarze mózgu i wykonanej przed 2-ma laty operacji na otwartym sercu (Baipasy), ryzyko poddania się takiej operacji, jest ogromne.
Obawiałem się nie tyle o moje życie, bo od kilu lat „byłem na walizkach”, ale o mojego syna Marka, który kilka lat wcześniej stracił matkę. Nie miałem jednak żadnego wyboru, bo w każdej chwili mógł nastąpić zgon, więc ta operacja była dla mnie jedynym ratunkiem.
Operacja została zaplanowana na 7 września w godzinach popołudniowych, gdyż niezbędna była wcześniejsza kontrola i wydruk tomografu komputerowego.
Przed moim wyjazdem, na spotkaniu modlitewnym 4 września, moja Wspólnota modliła się wstawienniczo, aby Pan wziął mnie pod Swoją Opiekę w tej trudnej dla mnie chwili.
Następnego dnia w sobotę (5 wrzesień), dzień po modlitwie wstawienniczej, stało się coś ze mną bardzo dziwnego. Było pod wieczór, gdy nagle poczułem się bardzo źle, miałem wrażenie, że się gdzieś zapadam i wtedy chyba straciłem przytomność – nie wiem, byłem w domu sam i niezbyt dobrze to pamiętam. Trwało to niezbyt długo, bo wnet odzyskałem świadomość, czułem tylko w ustach smak metalu.
W poniedziałek 7 września, wcześnie rano pojechałem autobusem do Krakowa do Kliniki Jana Pawła II i prosto z drogi udałem się na umówione badanie tomografu. W trakcie badania, nagle zrobiło się zamieszanie, wchodziły jakieś osoby, rozmawiały nerwowo ze sobą, słyszałem chyba głos mojej pani doktor, ale nie widziałem nikogo, bo w tym pomieszczeniu panuje mrok, jedyne światło pada z ekranu komputera, zrozumiałem tylko to, że moja tętnica jest dokładnie zamknięta, a ja zamiast grzecznie leżeć w trumnie, jestem żywy - w dodatku sam przyjechałem z Nowego Targu. Kiedy już bardzo zmęczony wstałem z kozetki z pod tomografu, zaprowadzono mnie do gabinetu pani doktor, specjalistę kardiochirurga, która miała przeprowadzić moją operację.
Pani doktor, najpierw jakoś tak dziwnie na mnie spojrzała, kazała wygodnie usiąść w fotelu i długo milczała, przeglądając po kilka razy te same zdjęcia, wydruki i inną dokumentację, jednocześnie zerkając od czasu do czasu na mnie. Kiedy moje zdenerwowanie było już nie do zniesienia, wstała i powiedziała cyt. „Żadnej operacji nie będzie, bo nie ma takiej potrzeby, a po Najwyższym Chirurgu, nie można niczego poprawić”. Dodała jeszcze „ma pan szczególne względy u Góry, bo jak długo jestem lekarzem, nie słyszałam o takim przypadku, żeby ktoś po zamknięciu się tętnicy szyjnej, przy tak kiepskim ogólnym stanie zdrowia, żył dłużej niż kilka minut, a tutaj nie dość, że jest pan wśród żywych, to krew została skierowanymi takimi drogami, jakie nie mają miejsca u innych ludzi, co wprawia mnie w zdumienie”. Udzieliła mi też rady, abym nie zmarnował tego daru, jaki otrzymałem od Boga, bo tylko takie może być wytłumaczenie tego zdarzenia.
Zaśpiewało wtedy moje serce z wdzięcznością Hymn Uwielbienia Pana i śpiewa go nieprzerwanie w codziennej eucharystii do dziś i śpiewać będzie tak długo, jak długo starczy mi sił.
Amen! Chwała Panu!
BOGUŚ